sobota, 13 czerwca 2015

Porównanie działania masek Kallos - Carota, Placenta i Honey - na suchych włosach

   Któż z nas nie zna Kallosów? Wydaje mi się, że każdy choć raz zetknął się z nimi, albo nawet miał okazję ich używać. Jestem ogromną wielbicielką tych masek, odkąd tylko kupiłam pierwsze opakowanie - Algae. Zużyłam ją błyskawicznie, pomimo pojemności 1 litra i od razu zapragnęłam kupić następny słoiczek, ale już w innej wersji. Potem przyszedł czas na maluchy - Carotę, Placentę i Honey. I to im poświęcony będzie dzisiejszy post. 



   Każdą z masek miałam okazję używać już wcześniej, więc zdążyłam się na nich poznać i wybrać swojego ulubieńca. Na początku zaznaczę, że niemal nigdy nie nakładam na włosy Kallosa z jego pierwotnym składem, gdyż jak dla mnie solo działa za słabo. Zawsze go wzbogacam, przynajmniej łyżeczką ulubionego olejku. Używam go do pierwszego O i trzymam zazwyczaj 30 - 50 minut pod czepkiem.


Placenta



   
   Pierwsza z trójki, jaką zaczęłam stosować. Tak jak pozostałe, została zapakowana w zgrabny słoiczek z przezroczystego, twardego plastiku z białą nakrętką. Posiada charakterystyczną etykietę.
   Placenta ma bardzo przyjemną, kremową i gęstą konsystencję, którą z łatwością się tunninguje, biały kolor i specyficzny, ale moim zdaniem przyjemny, świeży zapach. Przypomina nieco proszek do prania, ale jest zdecydowanie delikatniejszy. Wrażliwce niestety na pewno będą wyczuwały chemię :c
   
Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Parfum, Cyclopentasiloxane, Dimethiconol, Bambusa Vulgaris, Triticum Vulgare Villars, Citric Acid, Propylene Glycol, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazoilone, Methylisothiazolione.

   Po wodzie, alkoholu cetearylowym, antystatyku, kompozycji zapachowej i dwóch silikonach przychodzi pora na ekstrakt z łożysk roślinnych - w tym przypadku bambusa i pszenicy. Skład wygląda ubogo i wydaje mi się, że maska stosowana solo raczej nie powalałaby swoim działaniem. Gdy dodaję do niej wybrany olejek, efekt jest bardzo dobry. Są to chyba jedyne proteiny, na które nie reaguję puchem (co jest swego rodzaju cudem). Fajnie zmiękcza, wygładza, niekiedy nawet myłam nią włosy (już bez dodatku olejku) i w tej roli sprawowała tak wspaniale, że właśnie w ten sposób ją wykończyłam. 


Honey



   Maska, do której naprawdę długo nie miałam cierpliwości. Po pierwsze - konsystencja. Rzadka, uciekająca między palcami, spływająca z włosów, a po dodaniu do niej czegokolwiek, zamieniała się w wodę. Znalazłam jednak na nią sposób, nakładając ją na suche włosy. Po drugie - zapach. Prawie nigdy się nie zdarza, że jakiegoś zapachu po prostu nie mogę znieść, ale Honey się udało! Sprawia, że krzywię się za każdym razem, kiedy otwieram słoiczek. Do tego wściekły, kanarkowo-żółty kolor. Oj, długo stała zapomniana na półce. 

Skład: Aqua, Propylene Glycol, Myristyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Dimethicone, Mel, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, EDTA, Ascorbic Acid, Parfum, CI 19140, Benzyl Salicylate.

   Patrząc na skład, nigdy nie kupiłabym jej ani nie użyła na swoich włosach. Woda, zaraz potem glikol propylenowy (niektórym szkodzi), alkohol tłuszczowy, antystatyk, silikon, tytułowy miód i konserwanty. Znajdziemy tu jeszcze chelatujący składnik EDTA, który pomaga pozbyć się z włosów osadu z twardej wody. Prócz miodu, nie ma tutaj żadnego naturalnego składnika. Ja jednak sam miód uwielbiam, a ponieważ wyjątkowo składu nie przeczytałam (sic!), maska wylądowała u mnie.
   Aby się zbytnio nie rozpisywać - maska działa przeciętnie. Coś tam zmiękcza, coś tam wygładza, ale bez góry półproduktów właściwie nic nie robi. Poza tym boję się nakładać ją na skórę głowy, bo to sama chemia. Nic specjalnego.


Carota



   Na koniec maska, o której zdążyłam już wspomnieć na blogu w TEJ niedzieli. Z początku zwykły przeciętniaczek, zmieniła się w jednego z moich ulubieńców. Jest najgęstsza z całej trójki, ma konsystencję zbitą i kremową. Posiada pomarańczowy, opalizujący kolor i dość chemiczny zapach. Marchewki nie czuć, za to przypomina mi zapach jakiegoś środka czyszczącego :(

Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Dipalmitoylethyl Hydroxyethylmonium Methosulfate, Parfum, Methoxy PEG/PPG-7/3 Aminopropyl Dimethicone, Linum Usitatissium Oil, Zea Mays Oil, Benzyl Alcohol, Hexyl Cinnamal, Isopropyl Myristate, Citric Acid, C.I.14700, C.I.19140, Methylchloroisothiazolinone, Daucus Carota Extract, Methylisothiazolinone.

   A więc woda, alkohol cetearylowy, antystatyk, humektant (zmiękczacz i antystatyk), zapach, silikon i dwa oleje - lniany i kukurydziany. Na samym, szarym końcu, pomiedzy dwoma konserwantami, znajduje się ekstrakt z marchwi. Ilość śmieszy i na pewno nie wpływa na działanie maski. Zdarzyło mi się nakładać ją solo i muszę przyznać, że wcale nie jest zła, prawie udaje jej się zdyscyplinować moje włosy. Gdy dodaję do niej olejek, czasem kwas hialuronowy, miód, glicerynę albo panthenol, wtedy działa jak marzenie! Włosy robią się bardzo gładkie, cudownie miękkie i ani trochę się nie puszą. Jest świetna do stosowania na co dzień. Jedyny minus dostaje za zapach, gdyby nie on, nie rozstawałabym się z nią ;)





   Podsumowując - małe maski Kallos są zdecydowanie warte uwagi i wypróbowania. Ja zamawiam je za 4,50 zł w pojemności 275 ml. Wychodzą nieco drożej niż KJMN w litrowych opakowaniach, ale zamiast tego nie trzeba ich męczyć miesiącami, a gdy się nie sprawdzą, to nie zostaje nam litr niepotrzebnej maski. Marzę, by KJMN również zaczęto sprzedawać w mniejszych słoiczkach. 

Który Kallos jest Twoim ulubieńcem? 

 Pozdrawiam cieplutko! :*

3 komentarze: